Na przeczytanie „Villette”
autorstwa Charlotte Brontë
zdecydowałam się
przypadkiem (jak zwykle), przeglądając wakacyjne publikacje Wydawnictwa MG.
Ponieważ nie miałam jeszcze styczności z twórczością tej
autorki, a pamiętałam swój zachwyt podobnym, jak mi się wydawało,
dziełem –
„Dumą i uprzedzeniem” Jane Austin – postanowiłam zaryzykować.
Nie jestem wprawdzie miłośniczką powieści obyczajowej ani
romansu, za jaki pierwotnie uznałam tę książkę na podstawie
opisu na okładce, uważam jednak, że jest to jedna z tych pozycji,
które zwyczajnie należy przeczytać. Jak wypadł mój eksperyment?
Jak zwykle zapraszam do lektury.
„Villette”,
to prawie 700 stron tekstu, co zresztą początkowo nieco mnie
zaskoczyło. Spodziewałam się raczej książki o przeciętnej
objętości, 300-400 stron. Tym bardziej więc byłam ciekawa, co
zawiera w sobie to obszerne dzieło.
Miejsce
i czas akcji to początkowo Anglia XIX wieku. Czternastoletnia Lucy
Snowe przebywa w domu swojej matki chrzestnej, Luizy Bretton,
mieszkającej wraz z nastoletnim synem, Grahamem. Wkrótce ich
towarzystwo zostaje urozmaicone obecnością 7-letniej Polly
(Pauliny), opieka nad którą zostaje powierzona pani Bretton przez
ojca dziewczynki. Ogromne uczucie łączące tę dwójkę nie pozwala
im jednak rozstać się na dłużej – po kilku tygodniach mężczyzna
zabiera dziecko do domu, a niedługo po nich dom państwa Bretton
opuszcza również Lucy. Ten krótki i niepozornie mało ważny
epizod odegra jednak znaczącą rolę w życiu wszystkich bohaterów.
W
ciągu kolejnych lat los nie jest łaskawy dla panny Snowe. Po
nieopisanej bliżej tragedii rodzinnej usilnie pragnie ona znaleźć
pracę, w której mogłaby pozostać na dłużej. Niezwykły splot
wydarzeń oraz upór i odwaga Lucy sprawiają, że w końcu trafia
ona do fikcyjnego miasta Villette, położonego we Francji (choć znalazłam również informację, że
chodzi o Belgię), gdzie znajduje pracę w szkole z internatem Madame
Beck – kobiety autorytatywnej, nieznoszącej sprzeciwu,
kontrolującej zarówno swoje podopieczne jak i służbę czy nawet
pracujące dla niej nauczycielki; osoby regularnie przeglądającej
rzeczy osobiste podwładnych, mającej nad nimi absolutną władzę i
nie budzącej we mnie żadnych uczuć poza antypatią. Czytanie o jej
despotyzmie, obsesji wręcz na punkcie prawości i odpowiedniego
zachowania męczyły mnie straszliwie, a każda kolejna strona
utwierdzała w przekonaniu, że mój pierwszy osąd był jak
najbardziej prawidłowy.
Kolejną,
niemniej kolorową postacią spotkaną przez pannę Snowe jest
profesor literatury włoskiego pochodzenia – Paul Emmanuel. Jako
choleryk i krewny właścicielki pensji, odznacza się równie
apodyktycznym usposobieniem, wspomaganym przez ogromną dozę
szowinizmu z cechami mizoginii, ksenofobię (szczególnie w stosunku
do Anglików) oraz niezwykle wybuchowym charakterem. Mimo, że
uczennice boją się go jak ognia, wzbudza on powszechny szacunek
oraz sympatię wśród młodych pensjonarek. Osobiście uważam go za
najbardziej kolorową i ciekawą postać w całej książce. Z
pewnością ma na to wpływ fakt, że sama miałam na studiach
podobnego profesora, którego, mimo że potrafił miażdżyć słowem
jak nikt inny, uwielbiałam, ceniłam i wspominam do dziś.
Na
drodze Lucy stają również tajemniczy doktor John, pełniący rolę
lekarza „rodzinnego” w pensjonacie, który przez cały czas
trwania powieści był mi doskonale obojętny, piękna, choć
zarozumiała i pozbawiona uczuć wyższych Ginevra, a także –
ponownie – Polly, już nie siedmio-, a siedemnastoletnia
rozpieszczona do granic panienka, wciąż zakochana najczystszym
dziecięcym uczuciem w swoim ojcu i nazywająca go pieszczotliwie
„ojczulkiem”. Przyznaję, że określenie to niesamowicie
działało mi na nerwy, szczególnie, że pojawiało się przy okazji
obecności Pauliny praktycznie bez przerwy. Za to jednak obarczam
winą tłumacza. Aż sprawdziłam; w oryginale Polly zwraca się do
ojca zwyczajnie, „papa”, toteż nie wiem, skąd pomysł
ochrzczenia go tym pretensjonalnym „ojczulkiem” w polskiej wersji
językowej. Być może jestem niesprawiedliwa, ale to właśnie w
głównej mierze przeważyło o mojej niechęci do młodej bohaterki.
Sama
Lucy natomiast wzbudzała we mnie sprzeczne uczucia. Choć początkowo
urzekła mnie spokojnym usposobieniem, uporem w dążeniu do celu, a
także subtelnym poczuciem humoru, po pewnym czasie zaczęła mnie
irytować. Po przyjeździe do Villette okazała się fatalistką, z
pokorą przyjmującą kolejne ciosy zarówno od losu jak otaczających
ją osób. W sposób dla mnie niepojęty pozwalała sobie ubliżać,
upokarzać się i popychać (dosłownie) w imię źle pojętej
niezależności. Panna Snowe to zakompleksiona, niesamowicie samotna
23-latka, chwilami zbyt afektowana, czasem zdecydowanie nadwrażliwa.
Choć sprawiała wrażenie sympatycznej, brakowało jej kompletnie
siły przebicia czy stanowczości.
Historia
opowiedziana jest z jej perspektywy, w narracji pierwszoosobowej.
„Villette” wydaje się jednak bardziej obyczajową powieścią
psychologiczną niż typowym romansem, za który początkowo ją
wzięłam. Choć nie brak tu wątków miłosnych, a nawet
paranormalnych, wiele miejsca zajmują opisy przeżyć wewnętrznych
Lucy oraz charakterystyka psychologiczna innych bohaterów. Nie
sprowadzają się one zawsze do bezpośrednich rozważań panny Snowe
na ich temat; nierzadko stanowią jedynie efekt wnikliwej obserwacji
ich zachowań.
W
książce zawartych jest również wiele opisów przyrody –
ładnych, ale w większości zdecydowanie za długich. Całe
wypowiedzi Lucy lub opisy otaczającego ją świata (nie wszystkie
oczywiście) stanowiły moim zdaniem przerost formy nad treścią –
długie, zawiłe, choć zręcznie operujące słowem, pełne metafor,
odniesień do historii, kultury i religii, były chwilami zwyczajnie
nudne.
Nie
mogę jednak odmówić Lucy umiejętności oceniania ludzi. Jej
pierwsze wrażenia i trwałe osądy najczęściej okazywały się w
pełni trafione, a opinie doskonale, z dozą szyderstwa i humoru,
wydobywały na światło dzienne najbardziej charakterystyczne cechy
opisywanych przez nią postaci.
Choć
każdy z bohaterów przedstawiony został w sposób niezwykle
plastyczny i szczegółowy, autorce nie udało się wzbudzić we mnie
konkretnych, silnych uczuć w stosunku do któregokolwiek z nich
(poza Mr. Paulem i chwilami Mme. Beck). Nie życzyłam im szczególnie
powodzenia lub klęski, nie śledziłam z zapartym tchem ich losów.
Rzadko zdarzało się, żeby któraś scena szczególnie przykuła
moją uwagę; przełom nastąpił dopiero na ok. 500 stronie, czyli
prawie pod koniec książki. Wtedy C. Brontë
udało się
zbudować tak długo wyczekiwane przeze mnie napięcie i troskę o
bohaterów, ciekawość i niepokój. Z przejęciem obserwowałam
kolejne związki i rozstania oraz to, jak łączyły się ze sobą
losy poszczególnych osób, choć konkretne emocje wywołały dopiero
ostatnie rozdziały, a zakończenie, choć niedopowiedziane (ale
dające bardzo wyraźne wskazówki co do wydarzeń), nieco mnie
zaskoczyło.
W
końcowych rozdziałach „Villette” bardzo ważnym akcentem była
również krytyka Kościoła Katolickiego. Losy protestantki w
katolickiej Francji nie pozwalały nie poruszyć tego tematu.
Pojawiły się również odniesienia do historii
francusko-angielskiej, wzajemnych niechęci, pretensji i niesnasek.
Podświadomie cały czas „trzymałam stronę” Lucy i Anglików, a
lektura utwierdziła mnie we własnej opinii dotyczącej Francji i
narodu francuskiego.
Nie
mogę powiedzieć, że wynudziłam się czytając tę książkę, nie
porwała mnie ona jednak. Choć przez wielu uznawana za arcydzieło i
najlepszą książkę w dorobku angielskiej pisarki, mnie wydała się
dość przeciętna. Przez cały czas miałam wrażenie, że można by
skrócić ją o 1/3, a czytelnik niewiele by na tym stracił.
Nie jestem absolutnie przeciwniczką długiej czy psychologicznej
lektury –
„Chłopów” Reymonta, których za taką właśnie uważam,
czytałam z zapartym tchem, a prezentacja bohaterów sprawiała, że
miałam wyrobiony pogląd na każdą, najmniej nawet znaczącą
postać. Czytaniu „Villette” towarzyszyła z mojej strony przez
większość czasu chłodna obojętność. Cieszę się mimo
wszystko, że książka w końcu zaczęła być interesująca, a ja
ciekawa dalszego przebiegu zdarzeń.
Czy
poleciłabym „Villette”? Miłośnikom gatunku, czyli powieści
obyczajowo-psychologicznej – z pewnością. Czytelnikowi pragnącemu
obcowania z literaturą niewymagającą, pełną zwrotów akcji,
napięcia i przede wszystkim krótką – raczej nie. Trudno mi
powiedzieć, czy sięgnę jeszcze po twórczość Charlotte Brontë.
Być może skuszę
się w przyszłości na „Dziwne losy Jane Eyre”, ale póki co
zrobię sobie przerwę.
„Villette”
oceniam na 3 z 5 gwiazdek.
***
Za możliwość zrecenzowania serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG.
Tytuł: „Villette”
Autor: Charlotte Brontë
Wydawnictwo: MG 2017
Ilość stron: 688
Rok pierwszego wydania: 1853
Język: polski
Język oryginału: angielski