Sunday 27 August 2017

Charlotte Brontë: „Villette” - recenzja książki.


Na przeczytanie „Villette” autorstwa Charlotte Brontë zdecydowałam się przypadkiem (jak zwykle), przeglądając wakacyjne publikacje Wydawnictwa MG. Ponieważ nie miałam jeszcze styczności z twórczością tej autorki, a pamiętałam swój zachwyt podobnym, jak mi się wydawało, dziełem – „Dumą i uprzedzeniem” Jane Austin – postanowiłam zaryzykować. Nie jestem wprawdzie miłośniczką powieści obyczajowej ani romansu, za jaki pierwotnie uznałam tę książkę na podstawie opisu na okładce, uważam jednak, że jest to jedna z tych pozycji, które zwyczajnie należy przeczytać. Jak wypadł mój eksperyment? Jak zwykle zapraszam do lektury.


„Villette”, to prawie 700 stron tekstu, co zresztą początkowo nieco mnie zaskoczyło. Spodziewałam się raczej książki o przeciętnej objętości, 300-400 stron. Tym bardziej więc byłam ciekawa, co zawiera w sobie to obszerne dzieło.

Miejsce i czas akcji to początkowo Anglia XIX wieku. Czternastoletnia Lucy Snowe przebywa w domu swojej matki chrzestnej, Luizy Bretton, mieszkającej wraz z nastoletnim synem, Grahamem. Wkrótce ich towarzystwo zostaje urozmaicone obecnością 7-letniej Polly (Pauliny), opieka nad którą zostaje powierzona pani Bretton przez ojca dziewczynki. Ogromne uczucie łączące tę dwójkę nie pozwala im jednak rozstać się na dłużej – po kilku tygodniach mężczyzna zabiera dziecko do domu, a niedługo po nich dom państwa Bretton opuszcza również Lucy. Ten krótki i niepozornie mało ważny epizod odegra jednak znaczącą rolę w życiu wszystkich bohaterów.

W ciągu kolejnych lat los nie jest łaskawy dla panny Snowe. Po nieopisanej bliżej tragedii rodzinnej usilnie pragnie ona znaleźć pracę, w której mogłaby pozostać na dłużej. Niezwykły splot wydarzeń oraz upór i odwaga Lucy sprawiają, że w końcu trafia ona do fikcyjnego miasta Villette, położonego we Francji (choć znalazłam również informację, że chodzi o Belgię), gdzie znajduje pracę w szkole z internatem Madame Beck – kobiety autorytatywnej, nieznoszącej sprzeciwu, kontrolującej zarówno swoje podopieczne jak i służbę czy nawet pracujące dla niej nauczycielki; osoby regularnie przeglądającej rzeczy osobiste podwładnych, mającej nad nimi absolutną władzę i nie budzącej we mnie żadnych uczuć poza antypatią. Czytanie o jej despotyzmie, obsesji wręcz na punkcie prawości i odpowiedniego zachowania męczyły mnie straszliwie, a każda kolejna strona utwierdzała w przekonaniu, że mój pierwszy osąd był jak najbardziej prawidłowy.

Kolejną, niemniej kolorową postacią spotkaną przez pannę Snowe jest profesor literatury włoskiego pochodzenia – Paul Emmanuel. Jako choleryk i krewny właścicielki pensji, odznacza się równie apodyktycznym usposobieniem, wspomaganym przez ogromną dozę szowinizmu z cechami mizoginii, ksenofobię (szczególnie w stosunku do Anglików) oraz niezwykle wybuchowym charakterem. Mimo, że uczennice boją się go jak ognia, wzbudza on powszechny szacunek oraz sympatię wśród młodych pensjonarek. Osobiście uważam go za najbardziej kolorową i ciekawą postać w całej książce. Z pewnością ma na to wpływ fakt, że sama miałam na studiach podobnego profesora, którego, mimo że potrafił miażdżyć słowem jak nikt inny, uwielbiałam, ceniłam i wspominam do dziś.

Na drodze Lucy stają również tajemniczy doktor John, pełniący rolę lekarza „rodzinnego” w pensjonacie, który przez cały czas trwania powieści był mi doskonale obojętny, piękna, choć zarozumiała i pozbawiona uczuć wyższych Ginevra, a także – ponownie – Polly, już nie siedmio-, a siedemnastoletnia rozpieszczona do granic panienka, wciąż zakochana najczystszym dziecięcym uczuciem w swoim ojcu i nazywająca go pieszczotliwie „ojczulkiem”. Przyznaję, że określenie to niesamowicie działało mi na nerwy, szczególnie, że pojawiało się przy okazji obecności Pauliny praktycznie bez przerwy. Za to jednak obarczam winą tłumacza. Aż sprawdziłam; w oryginale Polly zwraca się do ojca zwyczajnie, „papa”, toteż nie wiem, skąd pomysł ochrzczenia go tym pretensjonalnym „ojczulkiem” w polskiej wersji językowej. Być może jestem niesprawiedliwa, ale to właśnie w głównej mierze przeważyło o mojej niechęci do młodej bohaterki.


Sama Lucy natomiast wzbudzała we mnie sprzeczne uczucia. Choć początkowo urzekła mnie spokojnym usposobieniem, uporem w dążeniu do celu, a także subtelnym poczuciem humoru, po pewnym czasie zaczęła mnie irytować. Po przyjeździe do Villette okazała się fatalistką, z pokorą przyjmującą kolejne ciosy zarówno od losu jak otaczających ją osób. W sposób dla mnie niepojęty pozwalała sobie ubliżać, upokarzać się i popychać (dosłownie) w imię źle pojętej niezależności. Panna Snowe to zakompleksiona, niesamowicie samotna 23-latka, chwilami zbyt afektowana, czasem zdecydowanie nadwrażliwa. Choć sprawiała wrażenie sympatycznej, brakowało jej kompletnie siły przebicia czy stanowczości.

Historia opowiedziana jest z jej perspektywy, w narracji pierwszoosobowej. „Villette” wydaje się jednak bardziej obyczajową powieścią psychologiczną niż typowym romansem, za który początkowo ją wzięłam. Choć nie brak tu wątków miłosnych, a nawet paranormalnych, wiele miejsca zajmują opisy przeżyć wewnętrznych Lucy oraz charakterystyka psychologiczna innych bohaterów. Nie sprowadzają się one zawsze do bezpośrednich rozważań panny Snowe na ich temat; nierzadko stanowią jedynie efekt wnikliwej obserwacji ich zachowań.

W książce zawartych jest również wiele opisów przyrody – ładnych, ale w większości zdecydowanie za długich. Całe wypowiedzi Lucy lub opisy otaczającego ją świata (nie wszystkie oczywiście) stanowiły moim zdaniem przerost formy nad treścią – długie, zawiłe, choć zręcznie operujące słowem, pełne metafor, odniesień do historii, kultury i religii, były chwilami zwyczajnie nudne.
Nie mogę jednak odmówić Lucy umiejętności oceniania ludzi. Jej pierwsze wrażenia i trwałe osądy najczęściej okazywały się w pełni trafione, a opinie doskonale, z dozą szyderstwa i humoru, wydobywały na światło dzienne najbardziej charakterystyczne cechy opisywanych przez nią postaci.

Choć każdy z bohaterów przedstawiony został w sposób niezwykle plastyczny i szczegółowy, autorce nie udało się wzbudzić we mnie konkretnych, silnych uczuć w stosunku do któregokolwiek z nich (poza Mr. Paulem i chwilami Mme. Beck). Nie życzyłam im szczególnie powodzenia lub klęski, nie śledziłam z zapartym tchem ich losów. Rzadko zdarzało się, żeby któraś scena szczególnie przykuła moją uwagę; przełom nastąpił dopiero na ok. 500 stronie, czyli prawie pod koniec książki. Wtedy C. Brontë udało się zbudować tak długo wyczekiwane przeze mnie napięcie i troskę o bohaterów, ciekawość i niepokój. Z przejęciem obserwowałam kolejne związki i rozstania oraz to, jak łączyły się ze sobą losy poszczególnych osób, choć konkretne emocje wywołały dopiero ostatnie rozdziały, a zakończenie, choć niedopowiedziane (ale dające bardzo wyraźne wskazówki co do wydarzeń), nieco mnie zaskoczyło.

W końcowych rozdziałach „Villette” bardzo ważnym akcentem była również krytyka Kościoła Katolickiego. Losy protestantki w katolickiej Francji nie pozwalały nie poruszyć tego tematu. Pojawiły się również odniesienia do historii francusko-angielskiej, wzajemnych niechęci, pretensji i niesnasek. Podświadomie cały czas „trzymałam stronę” Lucy i Anglików, a lektura utwierdziła mnie we własnej opinii dotyczącej Francji i narodu francuskiego.

Nie mogę powiedzieć, że wynudziłam się czytając tę książkę, nie porwała mnie ona jednak. Choć przez wielu uznawana za arcydzieło i najlepszą książkę w dorobku angielskiej pisarki, mnie wydała się dość przeciętna. Przez cały czas miałam wrażenie, że można by skrócić ją o 1/3, a czytelnik niewiele by na tym stracił. Nie jestem absolutnie przeciwniczką długiej czy psychologicznej lektury – „Chłopów” Reymonta, których za taką właśnie uważam, czytałam z zapartym tchem, a prezentacja bohaterów sprawiała, że miałam wyrobiony pogląd na każdą, najmniej nawet znaczącą postać. Czytaniu „Villette” towarzyszyła z mojej strony przez większość czasu chłodna obojętność. Cieszę się mimo wszystko, że książka w końcu zaczęła być interesująca, a ja ciekawa dalszego przebiegu zdarzeń.

Czy poleciłabym „Villette”? Miłośnikom gatunku, czyli powieści obyczajowo-psychologicznej – z pewnością. Czytelnikowi pragnącemu obcowania z literaturą niewymagającą, pełną zwrotów akcji, napięcia i przede wszystkim krótką – raczej nie. Trudno mi powiedzieć, czy sięgnę jeszcze po twórczość Charlotte Brontë. Być może skuszę się w przyszłości na „Dziwne losy Jane Eyre”, ale póki co zrobię sobie przerwę.

„Villette” oceniam na 3 z 5 gwiazdek.
***



Za możliwość zrecenzowania serdecznie dziękuję Wydawnictwu MG.





Tytuł: „Villette”
Autor: Charlotte Brontë
Wydawnictwo: MG 2017
Ilość stron: 688
Rok pierwszego wydania: 1853
Język: polski
Język oryginału: angielski