Moja przygoda z Anią Shirley
zaczęła się późno, bo dopiero na początku bieżącego roku. Jakie wrażenie
wywarła na mnie klasyka literatury młodzieżowej sprzed ponad stu lat? Czy
żałuję, że czekałam 28 lat, by przeczytać polecaną mi przecież od lat przez
Mamę książkę? Spieszę z wyjaśnieniami.
Należę do osób, które na słowa
„Przeczytaj/obejrzyj, to jest świetne!” natychmiast stają okoniem. Bynajmniej
nie uważam, że inni się nie znają. Informację przyjmuję co prawda do
wiadomości, ale jeśli sama nie zechcę kiedyś sięgnąć po daną pozycję, nie ma
szans, żeby mnie do tego zmusić. Podobnie rzecz miała się z książką L.
Maud-Montgomery. Mimo to w końcu nadszedł czas, kiedy pomyślałam, że to chyba
ten moment, w którym chcę ją przeczytać. Zabierałam się do niej ze sporą dozą
sceptycyzmu, ponieważ w moich oczach była to książka stricte dla dzieci i nie
wiedziałam, czy po prostu nie jestem za stara na tego typu literaturę. Jak się
później okazało, pomyliłam się w obu przypadkach.
„Ania z Zielonego Wzgórza”
opowiada o losach dziewczynki, która dziwnym zrządzeniem losu trafia pod opiekę
starszego rodzeństwa, mieszkającego na tytułowej farmie w malowniczym Avonlea.
Maryla i Mateusz Cuthbertowie, oboje samotni i bezdzietni, postanawiają
adoptować chłopca, który w przyszłości miałby odciążyć ich w prowadzeniu
gospodarstwa. Przez pomyłkę urzędu adopcyjnego do ich domu trafia jednak
11-letnia Ania, gość niezwykły i stanowiący zupełne przeciwieństwo osoby,
której oczekiwali Cuthbertowie. Nie zdradzę chyba zbyt wiele pisząc, że koniec
końców dziewczynka zostaje jednak na Zielonym Wzgórzu, a decyzja ta zaważy nie
tylko na jej życiu, ale i całego Avonlea.
Przyznaję, że świetnie się
bawiłam czytając tę książkę. Nieporadność dziewczynki oraz towarzyszący jej
wiecznie pech były rozbrajające, a nieustający optymizm i radość życia Ani
sprawiały, że miałam wrażenie, jak gdyby część tych pozytywnych uczuć w
magiczny sposób była przekazywana mnie. Po lekturze sama czułam ogromny przypływ
energii i miałam ochotę ratować świat!
Opowieść zaczyna się, gdy Ania ma
11 lat i ukazuje 4 kolejne lata życia dziewczynki. Muszę przyznać, że w pewnym
momencie zaczął narastać we mnie niepokój, czy bohaterka nie zmieni się z
upływem czasu. Zakochałam się bowiem w szalonych pomysłach Ani, jej wspaniałej
osobowości oraz niesamowitym talencie do pakowania się w kłopoty przy każdej
możliwej okazji. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne, a zmiany,
jakim ulegała dziewczynka, stały się fantastycznym dopełnieniem całości.
Pod maską prostej historii dla
dzieci kryje się jednak o wiele więcej. „Ania z Zielonego Wzgórza” to książka
wielowarstwowa, niesamowicie mądra, unikająca jednak truizmów; opowiadająca o
uczuciach w taki sposób, że czytelnik natychmiast identyfikuje się z bohaterką,
dzieli jej troski, smutki i radości. Świat ukazany z perspektywy dziecka, świat
niewinny, pełen ciepła i miłości, wzbudza tęsknotę za czymś dawno zapomnianym,
przywołuje obrazy dzieciństwa i czasów, kiedy największym problemem był brak
śniegu na święta, a odpowiedzialność kończyła się na powrotach do domu o
obiecanej porze.
Jedyną książką, która kiedyś tak
bardzo poruszyła moją wyobraźnię, były „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren.
Nietrudno również odnaleźć w
powieści prawdy uniwersalne, towarzyszące ludzkości od pokoleń. Chciało mi się
śmiać po stwierdzeniu Ani, że ówczesne czasy były zupełnie nieromantyczne oraz
że wolałaby żyć w jakże poetyckim średniowieczu. Sto lat później to ja mam
takie samo zdanie na temat obecnego świata i chętnie cofnęłabym się do Kanady
początku XX wieku, która wydaje mi się o wiele bardziej urokliwa niż obecnie.
Dlaczego jednak nie uważam już,
że „Ania z Zielonego Wzgórza” to książka dla dzieci? Powodów jest kilka. Przede
wszystkim wydaje mi się jednak, że do pewnych rzeczy po prostu trzeba dorosnąć.
To doświadczenie pozwala nam spojrzeć na niektóre sprawy z odpowiedniej
perspektywy. Śmiertelnie poważne przemowy Ani nieustannie wywoływały u mnie
wybuchy wesołości, choć kilkanaście lat temu prawdopodobnie z równym
zaangażowaniem wyznawałabym dozgonną przyjaźń ówczesnej przyjaciółce i podobnie
często pogrążałabym się w „otchłani rozpaczy”. Przyjemnie było powspominać
dziecięce plany na przyszłość, niezachwianą i równie naiwną wiarę w powodzenie
każdego, najbardziej nawet szalonego planu (w wieku 8 lat zaczęłam budować na
podwórku sterowiec ze starych desek; do końca byłam przekonana, że poleci...).
Również niewypowiedziany wprost sarkazm i celność uwag Maryli, potrafiły
rozśmieszyć mnie do łez. Kilkanaście lat wcześniej najprawdopodobniej
zwyczajnie bym ich nie zrozumiała.
W książce nie brakuje jednak
również smutnych chwil. Nieraz czytałam kolejne rozdziały szklistymi oczami, a
dwa razy po prostu się rozpłakałam. Musiałam przekonywać samą siebie, że to
przecież tylko powieść, fikcja, a ja przesadzam. Z drugiej strony nie potrafię
wymienić książki, która wywołałaby u mnie takie emocje!
Fragmenty „Ani” czytałam zresztą
w szkole. Pamiętam, dokładnie rozdział, który należało przygotować na zajęcia,
ale ówcześnie tych kilka stron nie zachęciło mnie do przeczytania całej
lektury. Choć nie twierdzę, że nie jest to książka dla dzieci i młodzieży,
wydaje mi się, że ponowne przeczytanie jej po latach pozwoli dojrzeć inne aspekty
opowieści, dostrzec wcześniej przeoczone niuanse i odkryć tę książkę na nowo.
Nie wiem, na ile prawdopodobne
byłoby życie w miejscu i czasie opisywanych w powieści Lucy Maud Montgomery.
„Ania z Zielonego Wzgórza” pozwala jednak uwierzyć, że gdzieś, kiedyś, było ono
możliwe. Wydaje mi się, że warto wracać do takich książek, bo im
podobnych po prostu dziś już nie ma. Powstają co prawda nowe powieści dla
dzieci i młodzieży, moim zdaniem pozbawione są jednak magii, tego niesamowitego
„czegoś”, co natychmiast przenosi nas do innego, lepszego świata i pozwala
zapomnieć o tym otaczającym nas.
Przeczytanie „Ani z Zielonego
Wzgórza” polecam absolutnie każdemu, kto choć na chwilę znów chciałby poczuć się
dzieckiem powrócić do magicznego świata sprzed parunastu lat.
Książce daję najwyższą ocenę –
pięć gwiazdek.
*****