Za twórczość Karen
Slaughter zabrałam się z czystej ciekawości. To nazwisko tak
często przewijało się we wpisach na różnych blogach książkowych,
że musiałam sprawdzić w końcu, o co cały ten szum. Kiedy więc
znalazłam na wyprzedaży „Fatum” ze znajomo brzmiącym
nazwiskiem na okładce, postanowiłam zaryzykować. Czy się
opłaciło? Zapraszam do lektury.
Historia rozpoczyna się
opisem zwykłego dnia na niewielkim amerykańskim posterunku policji
– ktoś z kimś rozmawia, ktoś się na kogoś denerwuje, ktoś
inny oprowadza po budynku grupę dzieciaczków, żeby przestawić im
codzienną pracę policjantów. Jednym słowem – nic specjalnego.
Nagle do biura wkracza jednak dwóch nieznanych nikomu mężczyzn,
którzy bez przyczyny zaczynają strzelać na oślep, zabijając przy
tym i raniąc kilka osób. Sala reaguje stuporem i wszyscy
zastanawiają się, o co chodzi napastnikom.
Kilka lat wcześniej.
Komendant Tolliver wybiera się na słoneczne wakacje wraz ze swoją
dziewczyną. Po drodze spontanicznie zmienia jednak plany i
postanawia pokazać Sarze swoje rodzinne miasteczko, Sylacugę.
Niewinny z pozoru wypad kończy się jednak tragicznie – niedługo
po przyjeździe oficer dowiaduje się o strzelaninie w domu swoich
przyjaciół, a tylko pierwsze z nieszczęść, jakie oczekują go w
sennym miasteczku. Trup ściele się gęsto, a zbrodnia goni
zbrodnię. Sylacuga wydaje się Tolliverowi nie tyle powrotem do
rodzinnego domu, co do dawno zapomnianego koszmaru, który lata
wcześniej udało mu się usunąć z pamięci.
Jaki wpływ na obecne
życie Tollivera ma więc jego przeszłość? Czy uda mu się wyjść
cało z opresji?
Nie oszukujmy się –
„Fatum” Karin Slaughter z pewnością nie jest arcydziełem
gatunku. Sztampowa do bólu, oparta na utartych schematach fabuła
oraz dwupoziomowe prowadzenie narracji (kiedyś versus teraz) wydaje
się być domeną współczesnych thrillerów; nie trzeba szukać
daleko, wystarczy wspomnieć niesławną „Dziewczynę z pociągu”
czy „Fabrykantkę aniołków”, którą zachwycałam się w
niedawnej recenzji. Różnica między powieścią Camilli Läckberg a
Karin Slaughter polegała jednak na tym, że ta pierwsza niezwykle
umiejętnie wbudowała wątki poprzedzające główną akcję w całą
fabułę. Mimo że z początku wydawały się zupełnie niezwiązane
z teraźniejszością, subtelnie podpowiadały, że jest zupełnie
inaczej. W przypadku „Fatum” przeszłe wydarzenia niemal siłą
na każdym kroku próbowały udowodnić czytelnikowi, że te właśnie
wątki będą miały kluczowe znaczenie dla dalszej fabuły oraz że
jest to książka z gatunku „straszne”. Ponadto odnoszę
nieodparte wrażenie, że większość współczesnych autorów
posługuje się retrospekcją, ponieważ w żaden inny sposób nie
potrafią stworzyć wartej uwagi historii. Zrozumiałabym stosowanie
tego zabiegu od czasu do czasu, ale jeśli niemal każdy thriller, po
jaki sięgam, zbudowany jest w oparciu o ten schemat, staje się to
po prostu nudne.
Ponadto historia wydawała
mi się niezwykle chaotyczna. Nie mam pojęcia, czy znów trafiłam
na którąś z kolei wyrwaną z kontekstu część jakiegoś cyklu
czy autorka ma po prostu tak dziwny i nieskładny sposób prowadzenia
narracji. Postacie pozbawione były moim zdaniem jakichkolwiek cech,
za które można by je polubić – począwszy od dwojga głównych
bohaterów, kończąc na ich współpracownikach czy nieszczęsnych,
uwięzionych wraz z nimi w budynku dzieciaczkach. Prawda jest taka,
że niespecjalnie kibicowałam „dobrym” policjantom; szczerze
mówiąc o wiele bardziej ciekawiło mnie wyjaśnienie, co tak
naprawdę łączyło Tollivera z napastnikami, a także tego, czy
zbrodnia, o którą został oskarżony w przeszłości, rzeczywiście
została przez niego popełniona.
Przeczytawszy książkę
nie potrafiłam ukryć rozczarowania. Zakończenie było tak...
głupie, że aż trudno było mi uwierzyć, że ktoś w dzisiejszych
czasach mógł na to wpaść. Nie chodzi o to, czy było ono
prawdopodobne czy też nie. To, co najbardziej mnie uderzyło, to
usilne próby oparcia całego ciężaru książki na starych,
wykorzystanych do znudzenia stereotypach i kontrowersjach. Wszystko
to nie trzymało się moim zdaniem kupy i o ile udało mi się
przebrnąć przez średnią fabułę i kolejne, nieco na siłę
połączone ze sobą wątki, o tyle zakończenie zwaliło mnie z nóg
i to wcale nie w pozytywnym sensie.
Skłamałabym pisząc, że
„Fatum” czytało mi się źle. Ot, taka tam lekturka, nad którą
niespecjalnie trzeba się skupiać, można poczytać do poduchy, w
wannie czy podczas romansu z toaletą. Nie jest to jednak pozycja dla
bardziej wymagającego czytelnika, szczególnie takiego, który ma
już jakieś pojęcie o kryminałach. Czytając tę powieść
odniesiecie wrażenie, że gdzieś już to czytaliście i nie
pomylicie się – takich książek wydano całe mnóstwo. Nie bardzo rozumiem popularność Slaughter; w jej twórczości nie ma niczego, co odróżniałoby ją od tysięcy innych thrillerów.
Czy polecam? Tak sobie.
Można przeczytać, uważam jednak, że na rynku wydawniczym jest
wiele bardziej wartościowych pozycji. Osobiście chwilowo daruję
sobie dalsze przygody czytelnicze z twórczością autorki.
„Fatum” Karin
Slaughter oceniam na 3 z 5 gwiazdek.
***
***
Tytuł: „Schattenblume” / „Fatum”
Autor: Karin Slaughter
Wydawnictwo: Blanvalet
Ilość stron: 480
Rok pierwszego wydania: 2004
Język: niemiecki
Język oryginału: angielski