Sunday 14 January 2018

Karin Slaughter: „Fatum” - recenzja książki


Za twórczość Karen Slaughter zabrałam się z czystej ciekawości. To nazwisko tak często przewijało się we wpisach na różnych blogach książkowych, że musiałam sprawdzić w końcu, o co cały ten szum. Kiedy więc znalazłam na wyprzedaży „Fatum” ze znajomo brzmiącym nazwiskiem na okładce, postanowiłam zaryzykować. Czy się opłaciło? Zapraszam do lektury.


Historia rozpoczyna się opisem zwykłego dnia na niewielkim amerykańskim posterunku policji – ktoś z kimś rozmawia, ktoś się na kogoś denerwuje, ktoś inny oprowadza po budynku grupę dzieciaczków, żeby przestawić im codzienną pracę policjantów. Jednym słowem – nic specjalnego. Nagle do biura wkracza jednak dwóch nieznanych nikomu mężczyzn, którzy bez przyczyny zaczynają strzelać na oślep, zabijając przy tym i raniąc kilka osób. Sala reaguje stuporem i wszyscy zastanawiają się, o co chodzi napastnikom.

Kilka lat wcześniej. Komendant Tolliver wybiera się na słoneczne wakacje wraz ze swoją dziewczyną. Po drodze spontanicznie zmienia jednak plany i postanawia pokazać Sarze swoje rodzinne miasteczko, Sylacugę. Niewinny z pozoru wypad kończy się jednak tragicznie – niedługo po przyjeździe oficer dowiaduje się o strzelaninie w domu swoich przyjaciół, a tylko pierwsze z nieszczęść, jakie oczekują go w sennym miasteczku. Trup ściele się gęsto, a zbrodnia goni zbrodnię. Sylacuga wydaje się Tolliverowi nie tyle powrotem do rodzinnego domu, co do dawno zapomnianego koszmaru, który lata wcześniej udało mu się usunąć z pamięci.

Jaki wpływ na obecne życie Tollivera ma więc jego przeszłość? Czy uda mu się wyjść cało z opresji?

Nie oszukujmy się – „Fatum” Karin Slaughter z pewnością nie jest arcydziełem gatunku. Sztampowa do bólu, oparta na utartych schematach fabuła oraz dwupoziomowe prowadzenie narracji (kiedyś versus teraz) wydaje się być domeną współczesnych thrillerów; nie trzeba szukać daleko, wystarczy wspomnieć niesławną „Dziewczynę z pociągu” czy „Fabrykantkę aniołków”, którą zachwycałam się w niedawnej recenzji. Różnica między powieścią Camilli Läckberg a Karin Slaughter polegała jednak na tym, że ta pierwsza niezwykle umiejętnie wbudowała wątki poprzedzające główną akcję w całą fabułę. Mimo że z początku wydawały się zupełnie niezwiązane z teraźniejszością, subtelnie podpowiadały, że jest zupełnie inaczej. W przypadku „Fatum” przeszłe wydarzenia niemal siłą na każdym kroku próbowały udowodnić czytelnikowi, że te właśnie wątki będą miały kluczowe znaczenie dla dalszej fabuły oraz że jest to książka z gatunku „straszne”. Ponadto odnoszę nieodparte wrażenie, że większość współczesnych autorów posługuje się retrospekcją, ponieważ w żaden inny sposób nie potrafią stworzyć wartej uwagi historii. Zrozumiałabym stosowanie tego zabiegu od czasu do czasu, ale jeśli niemal każdy thriller, po jaki sięgam, zbudowany jest w oparciu o ten schemat, staje się to po prostu nudne.


Ponadto historia wydawała mi się niezwykle chaotyczna. Nie mam pojęcia, czy znów trafiłam na którąś z kolei wyrwaną z kontekstu część jakiegoś cyklu czy autorka ma po prostu tak dziwny i nieskładny sposób prowadzenia narracji. Postacie pozbawione były moim zdaniem jakichkolwiek cech, za które można by je polubić – począwszy od dwojga głównych bohaterów, kończąc na ich współpracownikach czy nieszczęsnych, uwięzionych wraz z nimi w budynku dzieciaczkach. Prawda jest taka, że niespecjalnie kibicowałam „dobrym” policjantom; szczerze mówiąc o wiele bardziej ciekawiło mnie wyjaśnienie, co tak naprawdę łączyło Tollivera z napastnikami, a także tego, czy zbrodnia, o którą został oskarżony w przeszłości, rzeczywiście została przez niego popełniona.

Przeczytawszy książkę nie potrafiłam ukryć rozczarowania. Zakończenie było tak... głupie, że aż trudno było mi uwierzyć, że ktoś w dzisiejszych czasach mógł na to wpaść. Nie chodzi o to, czy było ono prawdopodobne czy też nie. To, co najbardziej mnie uderzyło, to usilne próby oparcia całego ciężaru książki na starych, wykorzystanych do znudzenia stereotypach i kontrowersjach. Wszystko to nie trzymało się moim zdaniem kupy i o ile udało mi się przebrnąć przez średnią fabułę i kolejne, nieco na siłę połączone ze sobą wątki, o tyle zakończenie zwaliło mnie z nóg i to wcale nie w pozytywnym sensie.

Skłamałabym pisząc, że „Fatum” czytało mi się źle. Ot, taka tam lekturka, nad którą niespecjalnie trzeba się skupiać, można poczytać do poduchy, w wannie czy podczas romansu z toaletą. Nie jest to jednak pozycja dla bardziej wymagającego czytelnika, szczególnie takiego, który ma już jakieś pojęcie o kryminałach. Czytając tę powieść odniesiecie wrażenie, że gdzieś już to czytaliście i nie pomylicie się – takich książek wydano całe mnóstwo. Nie bardzo rozumiem popularność Slaughter; w jej twórczości nie ma niczego, co odróżniałoby ją od tysięcy innych thrillerów.

Czy polecam? Tak sobie. Można przeczytać, uważam jednak, że na rynku wydawniczym jest wiele bardziej wartościowych pozycji. Osobiście chwilowo daruję sobie dalsze przygody czytelnicze z twórczością autorki.

„Fatum” Karin Slaughter oceniam na 3 z 5 gwiazdek.
***


Tytuł: „Schattenblume / „Fatum”
Autor: Karin Slaughter
Wydawnictwo: Blanvalet
Ilość stron: 480
Rok pierwszego wydania: 2004
Język: niemiecki
Język oryginału: angielski