Wednesday 26 July 2017

Przygody Sherlocka Holmesa, czyli odkrywamy klasykę na nowo.


Sherlock, Sherlock, Sherlock... Któż nie zna postaci słynnego brytyjskiego detektywa, stworzonego przez genialnego Sir Arthura Conan Doyle'a? Któż nie przeczytał ani jednego opowiadania o Holmesie lub przynajmniej nie widział jednej z wielu ekranizacji jego przygód? Wydaje się, że to bohater świetnie poznany, na stałe wpisany do klasyki literatury europejskiej. Czy można więc odkryć go na nowo? Można. I dziś będę Wam to udowadniać. 😊


Moja przygoda z twórczością Conan Doyle'a rozpoczęła się w wieku nastoletnim, kiedy to zafascynowana byłam wszelkiego rodzaju powieściami detektywistycznymi, kryminałami i horrorem. Porwawszy z półki Dziadka wydaną na żółtym papierze książeczkę o przygodach Holmesa, zamknęłam się w pokoju i odpłynęłam. Natychmiast przeniosłam się do XIX-wiecznego Londynu, na Baker Street 212b, na fotel przy kominku, na którym lubił siadać Sherlock. Czułam zapach palonego drewna, cygara, słyszałam dźwięk skrzypiec i mocny, czysty głos egzaltowanego detektywa. Pozwoliłam przenieść się wyobraźni na zimne angielskie moczary, razem z Holmesem i dr. Watsonem pełzałam po ziemi w poszukiwaniu najdrobniejszych śladów, by metodą dedukcji odnaleźć i schwytać sprawcę zbrodni.

Przeczytałam tę książkę kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy. Każdą opowieść znałam praktycznie na pamięć, a mimo to niesamowite opisy wydarzeń i otoczenia na nowo rozbudzały moją wyobraźnię. Byłam zachwycona postacią Holmesa – z pozoru pozbawionego wyższych uczuć egocentryka, niezwykle inteligentnego choleryka, egzaltowanego, wybuchowego i nierzadko porywczego detektywa; fascynował mnie ogrom jego wiedzy, rewelacyjna pamięć i zdolność dostrzegania znaczenia pozornie nieistotnych szczegółów. A potem wszystko nagle zniknęło.

Na kilka lat zrobiłam sobie przerwę od twórczości Conan Doyle'a. Sherlocka oglądałam jedynie na komputerze, w świetnej ekranizacji z Jeremym Brettem w roli głównej. To jemu właśnie udało się stworzyć taką postać Holmesa, jaką zawsze sobie wyobrażałam – wysokiego, bardzo szczupłego, dość przystojnego mężczyzny z ostrym nosem i przenikliwym spojrzeniem. Po pewnym czasie znów zaczęłam tęsknić do przygód detektywa zapisanych na papierze, ale nie miałam już dziadkowej książeczki. Postanowiłam więc pójść na całość i kupić wydanie w oryginalnej wersji językowej.

W jednym z niemieckich dyskontów internetowych przypadkiem udało mi się upolować dwie perełki praktycznie za bezcen. Były to wydawnictwa Wordworth Classics z lat 80-tych, bardzo popularne w Wielkiej Brytanii, wydania kieszonkowe (co mnie osobiście absolutnie nie przeszkadza), a każde z nich - „The Adventures and Memoirs of Sherlock Holmes”


oraz „The Lost World & Other Stories” (ta ostatnia to również dzieło Conan Doyle'a, choć niezwiązane z postacią Holmesa) zawierało mnóstwo opowiadań. Jednym słowem – miałam co czytać.


Czy lektura w oryginalnej wersji językowej okazała się trudna? To zależy. Nie uważam się za żadnego eksperta w kwestii j. angielskiego i początkowo byłam nieco przerażona zadaniem, jakie przed sobą postawiłam. Mimo wszystko szybko okazało się, że przydała mi się znajomość historii czytanych lata wcześniej, a także serialu. Wielu nieznanych słów mogłam domyślić się z kontekstu, choć przez chwilę miałam problemy z ogarnięciem nieco archaicznego stylu Conan Doyle'a.

Niedługo później zdecydowałam się uzupełnić swoją biblioteczkę, tak aby w najlepszym wypadku posiadać wszystkie dzieła brytyjskiego pisarza na półkach. Zaryzykowałam więc ponownie i na tym samym portalu kupiłam kolejne wydanie Wordworth Classics, tym razem „The Case-Book of Sherlock Holmes". 


Jednak tu najpierw czekało mnie ogromne rozczarowanie. O ile naprawdę nie przeszkadzają mi wydania kieszonkowe, o tyle supermikroskopijny druk w tej książce dosłownie przyprawił mnie o ból głowy. Zobaczcie zresztą sami.


Najpierw ze złością odłożyłam ją z powrotem do kartonu, ale po jakimś czasie postanowiłam sprawdzić, dlaczego w ogóle trafił mi się taki dziwny egzemplarz. I tu nastąpił przełom. Okazało się, że niechcący kupiłam książkę z przedrukami oryginalnych opowiadań Conan Doyle'a publikowanych ówcześnie w gazetach! Stąd kilka kolumn tekstu na stronie zamiast jednej, stąd fantastyczne ilustracje, stąd mikroskopijny druk! Przeglądałam książeczkę jak zaczarowana, w głębi ducha nie mogąc wybaczyć wydawcy tego kretyńskiego formatu, na którym przecież tak mało widać. Z drugiej strony z zachwytem przyglądałam się stronicom gazet z XIX-wieku i natychmiast poczułam, że upolowałam coś niezwykłego.



Przyznaję, że próbowałam ją czytać tylko raz, ale już po kilku minutach trudno mi było skupić wzrok na drobniutkim tekście. Książka stoi sobie na półce w roli mojego osobistego białego kruka. Być może pod względem finansowym jest niewiele warta (sama zapłaciłam za nią niecałe 90 centów), ale dla mnie przedstawia ogromną wartość. Nadal mam ogromny żal do wydawcy za publikację tej książki w tak małym formacie, ale mimo wszystko jestem zachwycona samym pomysłem.


A dlaczego w ogóle o tym piszę? Ponieważ po raz kolejny chcę zachęcić Was do kupowania i czytania nie tylko pięknie wydanych i pachnących nowości wydawniczych, ale również, a może przede wszystkim, starszych wydań, tych ze śladami użytkowania na okładce, o pożółkłych stronach i charakterystycznym zapachu starego papieru. Szukajcie książek na wyprzedażach, w second-handach czy dyskontach, a zupełnie niechcący możecie upolować niesamowite skarby.


A może już udało Wam się trafić kiedyś na niesamowitą okazję i nabyć perełkę – czy to książkową, filmową czy jakąkolwiek inną – praktycznie za bezcen? Podzielcie się w komentarzach!