Sherlock, Sherlock,
Sherlock... Któż nie zna postaci słynnego brytyjskiego detektywa,
stworzonego przez genialnego Sir Arthura Conan Doyle'a? Któż nie
przeczytał ani jednego opowiadania o Holmesie lub przynajmniej nie
widział jednej z wielu ekranizacji jego przygód? Wydaje się, że
to bohater świetnie poznany, na stałe wpisany do klasyki literatury
europejskiej. Czy można więc odkryć go na nowo? Można. I dziś
będę Wam to udowadniać. 😊
Moja przygoda z
twórczością Conan Doyle'a rozpoczęła się w wieku nastoletnim,
kiedy to zafascynowana byłam wszelkiego rodzaju powieściami
detektywistycznymi, kryminałami i horrorem. Porwawszy z półki
Dziadka wydaną na żółtym papierze książeczkę o przygodach
Holmesa, zamknęłam się w pokoju i odpłynęłam. Natychmiast
przeniosłam się do XIX-wiecznego Londynu, na Baker Street 212b, na
fotel przy kominku, na którym lubił siadać Sherlock. Czułam
zapach palonego drewna, cygara, słyszałam dźwięk skrzypiec i
mocny, czysty głos egzaltowanego detektywa. Pozwoliłam przenieść
się wyobraźni na zimne angielskie moczary, razem z Holmesem i dr.
Watsonem pełzałam po ziemi w poszukiwaniu najdrobniejszych śladów,
by metodą dedukcji odnaleźć i schwytać sprawcę zbrodni.
Przeczytałam tę książkę
kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy. Każdą opowieść
znałam praktycznie na pamięć, a mimo to niesamowite opisy wydarzeń
i otoczenia na nowo rozbudzały moją wyobraźnię. Byłam zachwycona
postacią Holmesa – z pozoru pozbawionego wyższych uczuć
egocentryka, niezwykle inteligentnego choleryka, egzaltowanego,
wybuchowego i nierzadko porywczego detektywa; fascynował mnie ogrom
jego wiedzy, rewelacyjna pamięć i zdolność dostrzegania znaczenia
pozornie nieistotnych szczegółów. A potem wszystko nagle zniknęło.
Na kilka lat zrobiłam
sobie przerwę od twórczości Conan Doyle'a. Sherlocka oglądałam
jedynie na komputerze, w świetnej ekranizacji z Jeremym Brettem w
roli głównej. To jemu właśnie udało się stworzyć taką postać
Holmesa, jaką zawsze sobie wyobrażałam – wysokiego, bardzo
szczupłego, dość przystojnego mężczyzny z ostrym nosem i
przenikliwym spojrzeniem. Po pewnym czasie znów zaczęłam tęsknić
do przygód detektywa zapisanych na papierze, ale nie miałam już
dziadkowej książeczki. Postanowiłam więc pójść na całość i
kupić wydanie w oryginalnej wersji językowej.
W jednym z niemieckich
dyskontów internetowych przypadkiem udało mi się upolować dwie
perełki praktycznie za bezcen. Były to wydawnictwa Wordworth
Classics z lat 80-tych, bardzo popularne w Wielkiej Brytanii, wydania
kieszonkowe (co mnie osobiście absolutnie nie przeszkadza), a każde
z nich - „The Adventures and Memoirs of Sherlock Holmes”
oraz „The Lost World & Other Stories” (ta ostatnia to również dzieło Conan Doyle'a, choć niezwiązane z postacią Holmesa) zawierało mnóstwo opowiadań. Jednym słowem – miałam co czytać.
Czy lektura w oryginalnej
wersji językowej okazała się trudna? To zależy. Nie uważam się
za żadnego eksperta w kwestii j. angielskiego i początkowo byłam
nieco przerażona zadaniem, jakie przed sobą postawiłam. Mimo
wszystko szybko okazało się, że przydała mi się znajomość
historii czytanych lata wcześniej, a także serialu. Wielu
nieznanych słów mogłam domyślić się z kontekstu, choć przez
chwilę miałam problemy z ogarnięciem nieco archaicznego stylu
Conan Doyle'a.
Niedługo później
zdecydowałam się uzupełnić swoją biblioteczkę, tak aby w
najlepszym wypadku posiadać wszystkie dzieła brytyjskiego pisarza
na półkach. Zaryzykowałam więc ponownie i na tym samym portalu
kupiłam kolejne wydanie Wordworth Classics, tym razem „The
Case-Book of Sherlock Holmes".
Jednak tu najpierw czekało mnie
ogromne rozczarowanie. O ile naprawdę nie przeszkadzają mi wydania
kieszonkowe, o tyle supermikroskopijny druk w tej książce dosłownie
przyprawił mnie o ból głowy. Zobaczcie zresztą sami.
Najpierw ze złością
odłożyłam ją z powrotem do kartonu, ale po jakimś czasie
postanowiłam sprawdzić, dlaczego w ogóle trafił mi się taki
dziwny egzemplarz. I tu nastąpił przełom. Okazało się, że
niechcący kupiłam książkę z przedrukami oryginalnych opowiadań
Conan Doyle'a publikowanych ówcześnie w gazetach! Stąd kilka
kolumn tekstu na stronie zamiast jednej, stąd fantastyczne
ilustracje, stąd mikroskopijny druk! Przeglądałam książeczkę
jak zaczarowana, w głębi ducha nie mogąc wybaczyć wydawcy tego
kretyńskiego formatu, na którym przecież tak mało widać. Z
drugiej strony z zachwytem przyglądałam się stronicom gazet z
XIX-wieku i natychmiast poczułam, że upolowałam coś niezwykłego.
Przyznaję, że próbowałam
ją czytać tylko raz, ale już po kilku minutach trudno mi było
skupić wzrok na drobniutkim tekście. Książka stoi sobie na półce
w roli mojego osobistego białego kruka. Być może pod względem
finansowym jest niewiele warta (sama zapłaciłam za nią niecałe 90
centów), ale dla mnie przedstawia ogromną wartość. Nadal mam
ogromny żal do wydawcy za publikację tej książki w tak małym
formacie, ale mimo wszystko jestem zachwycona samym pomysłem.
A dlaczego w ogóle o tym
piszę? Ponieważ po raz kolejny chcę zachęcić Was do kupowania i
czytania nie tylko pięknie wydanych i pachnących nowości
wydawniczych, ale również, a może przede wszystkim, starszych
wydań, tych ze śladami użytkowania na okładce, o pożółkłych
stronach i charakterystycznym zapachu starego papieru. Szukajcie
książek na wyprzedażach, w second-handach czy dyskontach, a
zupełnie niechcący możecie upolować niesamowite skarby.
A może już udało Wam
się trafić kiedyś na niesamowitą okazję i nabyć perełkę –
czy to książkową, filmową czy jakąkolwiek inną – praktycznie
za bezcen? Podzielcie się w komentarzach!