Uwielbiam
horrory. Od zawsze. W każdej formie. Zaczęło się oczywiście od
podglądania zza drzwi mocniejszych produkcji w dzieciństwie – tu
piekielna laleczka, tam brzydki pan w pasiastym sweterku, czasem
przerażająca dziewczynka okręcająca własną głowę o 360
stopni. Byłam przerażona, ale i zafascynowana, ta fascynacja
została mi zresztą do dziś.
Z
czasem film zamieniłam na słowo pisane. W szkolnej bibliotece(!)
znajdowałam pierwsze książki Kinga czy Mastertona. Czekałam
wieczora i słuchając chrapania zza ściany lub ryczącego w
słuchawkach Jona Bon Jovi, oddawałam się upiornej lekturze. Nie
raz spałam przy włączonym świetle, nie raz bałam się w nocy iść
do łazienki. Nie miałam dużych wymagań w stosunku do książki –
miało być nieskomplikowanie, ale strasznie. Pamiętam jak dziś, że
przerażała mnie nawet słynna „Szkoła przy cmentarzu”. Mimo
wszystko gatunek ten przyciągał mnie do siebie jak magnes.
Pierwszą
książką, która dosłownie wbiła mnie w materac był „Manitou”
Grahama Mastertona. Czułam się, jak gdyby ktoś siłą wciągnął
mnie w inny świat, pełen demonów, duchów i zła, którego umysł
ludzki nie jest w stanie pojąć. Po ponad 15 latach postanowiłam
wrócić do tamtych czasów (nie po raz pierwszy zresztą) i
sprawdzić, co tak właściwie mnie wtedy wystraszyło.
„Manitou”
to jedna z najbardziej znanych książek autorstwa brytyjskiego
pisarza. Opowiada historię wróżbity-oszusta, Harry'ego Erskina, do
którego zgłasza się 23-letnia Karen Tandy. Kobieta skarży się
na nietypowe dolegliwości – dziwny guz na karku, którego jednak
nikt nie potrafi zdiagnozować. Wkrótce okazuje się, że opętał
ją pradawny indiański szaman, jeden z najgroźniejszych czarowników
w historii – Misqamacus, a ciało Karen ma posłużyć mu jako
gospodarz w procesie inkarnacji. Harry wraz z przyjaciółmi,
lekarzem Karen oraz współczesnym indiańskim szamanem podejmują
dramatyczną walkę o życie dziewczyny i przetrwanie świata.
To
tak w skrócie.
Powieść
jest dość schematyczna. Coś się dzieje, okazuje się, że to zły
duch/demon/wampir/szaman, który pragnie zemścić się na ludzkości
za doznane kiedyś krzywdy. Kilku wybrańców, nie zawsze zresztą
specjalnie bystrych, podejmuje walkę z piekielną siłą, przeważnie
nie mając pojęcia, przeciw czemu tak naprawdę walczą. Mamy więc
wprowadzenie do historii, jej rozwinięcie, punkt kulminacyjny i –
nierzadko – epilog. W przypadku „Manitou” odwiecznej walce
dobra ze złem towarzyszą niewyjaśnione zjawiska fizjologiczne,
meteorologiczne, halucynacje, omamy słuchowe, przygłupi policjanci,
wspomniany już jasnowidz-oszust oraz centrum wielkiego miasta,
któremu zagraża ogromne niebezpieczeństwo. Oraz najważniejsze:
„zbiegi okoliczności” i niesamowita wręcz wiara wszystkich
bohaterów w zjawiska paranormalne. Zapraszam na krótki przegląd.
- Harry wraz z dwojgiem przyjaciół znajduje w książce telefonicznej numer znanego profesora antropologii, który od razu zgadza się z nimi spotkać. Po wysłuchaniu opowieści o indiańskim demonie odradzającym się na karku młodej białej dziewczyny naukowiec natychmiast wierzy w tę historię i zgadza się pomóc (pokażcie mi choć jednego profesora antropologii, który nie wyrzuciłby ich na zbity pysk za zawracanie... przy niedzieli; pomijam już takiego, który w ogóle uwierzyłby w tego typu opowieść).
- Również sprowadzony na cito indiański szaman, Śpiewająca Skała, bez namysłu zgadza się podjąć walkę – nie wiedząc nawet, kto jest jego przeciwnikiem. Przy okazji opowiada Harry'emu legendy związane z indiańską mitologią. Niby nikt (poza Śpiewającą Skałą) w nie nie wierzy, ale wszyscy ochoczo przystępują do pojedynku z demonem.
- Lekarz opiekujący się Karen podczas jej pobytu w szpitalu także podejrzanie szybko wierzy w to, że nie guz, a pradawny indiański szaman siedzi na karku Karen. LEKARZ. Po czym rezolutnie pije bourbona i pozwala Śpiewającej Skale zająć się pacjentką.
- Rodzice Karen nie mają nic przeciwko żądaniom finansowym Indianina (o ile pamiętam chodziło o 30.000 $) i radośnie zgadzają się na przeprowadzanie nad jej łóżkiem odpowiednich czary-mary. Sami tymczasem, nie odwiedziwszy córki w szpitalu, spokojnie czekają na rozwój wydarzeń w domu.
- W szpitalu Harry PRZYPADKIEM odnajduje książkę wymienionego wcześniej antropologa dotyczącą tego właśnie szczepu Indian, z którego wywodzi się Misqamacus. No tak, takie książki z pewnością należą do standardowego wyposażenia szpitalnych bibliotek.
- Karen jest jedyną pacjentką na całym oddziale chirurgii. I nie chodzi to o prowincjalny szpital w Jęczydole, a ogromną placówkę z ponad 1000 sal (jak wynika z opisu w książce). „Co za przypadek”!
I
tak dalej i tak dalej. Powieść roi się od takich głupot. Mimo
wszystko nie twierdzę absolutnie, że jest to zła książka.
„Manitou”
to wydany w 1975 r. debiut pisarski Mastertona i w tamtych czasach
robił ogromne wrażenie. Fakt, że natychmiast stał się
bestsellerem mówi zresztą sam za siebie. Pamiętajmy, że ja
analizuję powieść z perspektywy dzisiejszego czytelnika,
przyzwyczajonego do zawiłych intryg, logicznych ciągów zdarzeń i
dążenia do jak najbardziej autentycznego przedstawiania historii.
Myślę, że 40 lat temu zadanie horroru polegało przede wszystkim
na tym, żeby straszyć. A „Manitou” straszy do dziś.
Sposób,
w jaki Masterton ukazuje wykreowany przez siebie świat dosłownie
stawia włosy na głowie. Potrafi on opisać zimny pokój tak
przekonująco, że czytelnik odruchowo sięga po koc; przedstawić
kolejne bestie z zaświatów nie opisując ich dokładnie, pozwalając
wyobraźni czytającego na stworzenie własnej przerażającej wizji
tego, co czai się w ciemności. Masterton pozwala poczuć prawdziwy
strach, przywraca głęboko czające się w nas lęki, odwołuje się
do najciemniejszych stron ludzkiej natury i udowadnia na nowo, że
największym potworem wśród zwierząt jest człowiek. Treść tej
książki, mimo dość naiwnej fabuły i zupełnie głupiego
zakończenia, wbija w fotel, a historia na długo pozostaje w
pamięci.
Podoba
mi się również bardzo poruszana przez Mastertona, nie tylko
zresztą w „Manitou”, kwestia historii kolonizacji Ameryki
Północnej oraz związanych z nią rzezi Indian. Autor, choć
ewidentnie wykorzystuje te tragiczne wydarzenia dla celów
komercyjnych, nie boi się pisać o bestialstwie ówczesnych
kolonizatorów, o podłym traktowaniu przez nich rdzennych
mieszkańców kontynentu, o rozsiewanym wokół strachu i
niepewności, o niesprawiedliwości, gwałtach, chorobach, brutalnym
narzucaniu własnych wartości i bezwzględnym niszczeniu dziedzictwa
kulturowego Indian. Wartość tych nawiązań jest tym większa, że
w dzisiejszych czasach niechętnie pamięta się o barbarzyństwie
białego człowieka i rzeziach autochtonów.
Czy
warto więc przeczytać „Manitou”? Uważam, że zdecydowanie tak.
Jest to klasyka horroru, z fantastycznym elementem straszącym w
postaci groźnego Misqamacusa, rewelacyjnie zbudowanym napięciem,
wartką i w miarę logiczną fabułą. Jeśli dodamy do tego ciekawy
wątek historyczny oraz naprawdę przerażające opisy, otrzymamy
lekturę, która pochłania czytelnika od pierwszej do ostatniej
strony.
„Manitou”
Grahama Mastertona oceniam na 4 z 5 gwiazdek.
****
PS
Na podstawie książki nakręcono w 1978 całkiem niezły film.
Serdecznie polecam na sobotni wieczór, ale dopiero po lekturze
książki!
Tytuł: „Manitou”
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 206
Rok pierwszego wydania: 1989
Język: polski
Język oryginału: angielski