Nieszczęśliwy czytelnik zmienia natomiast książkę.
Miało nie być recenzji z prawdziwego zdarzenia. Po prostu nie chciałam tracić na tę książkę ani chwili dłużej, niż jest to absolutnie koniecznie. Swoją przygodę z nią opisuję jednak, aby ostrzec wszystkich, tak jak ja, pragnących zrobić coś dla siebie, własnego rozwoju osobistego, poszerzenia swoich perspektyw – z pomocą tej pozycji. Tutaj nie znajdziecie niczego z powyższych. Znajdziecie za to napisane koszmarnym grafomańskim stylem kompletne nieporozumienie – bo na pewno nie można tej szmiry nazwać poradnikiem. Poważnie, dawno nic mnie tak nie rozczarowało.
Spodziewałam się
wszystkiego – trochę smutnego pieprzenia w typowo coachingowym stylu, może
kilku ciekawych porad, jak lepiej zorganizować swój czas i mniej prokrastynować
– nie oczekiwałam cudów, ale to, co w końcu przywitało mnie po rozpoczęciu
lektury było jak nieoczekiwany strzał w pysk. W dodatku bardzo celny.
Już pierwszy
rozdział zaczyna się wyjątkowo dramatycznie (przypominam, że cały czas
rozmawiamy o poradniku). Nieszczęśliwa pani Bizneswoman postanawia popełnić
samobójstwo. Jej rozmyślania na ten temat są na tyle pompatyczne i jednocześnie
pretensjonalne, że niemal natychmiast zaczęłam jej kibicować – miałam nadzieję
na śmierć „bez bałaganu, a jednocześnie efektownie”. Niestety, moje marzenia
pozostały niespełnione, gdyż przed próbą samobójczą uratował kobitę wykład –
uwaga – Zaklinacza Słów. Wspominałam już o pretensjonalności? No. A to dopiero
początek.
Pokrótce: Zaklinacz Słów wygłasza swoją przemowę w stylu wczesnego Paulo Coelho (choć przyznaję z niechęcią, że kilka zdań nawet do mnie trafiło). Niestety, występ zostaje przerowany nagłą niedyspozycyjnością mówcy. Na sali zostają trzy osoby – wspomniana już wcześniej niedoszła samobójczyni, Artysta przez duże „A” oraz… mężczyzna wyglądający na bezdomnego, który w ciągu kilku minut przekonuje te dwie dopiero co poznane osoby, że jest miliarderem i zaprasza je na swoją prywatną wyspę na Komorach, zachowując się przy tym jak ostatni cham i prostak:
„Bezdomny miał teraz zamknięte oczy. Przykucnął na podłodze, wykonując serię pompek na jednej ręce.” (cały czas z nimi rozmawiając)
Serio?
„– Michał Anioł… Ten to dopiero był gość, w dobrym znaczeniu – stwierdził
bezdomny, bawiąc się swoją dość niechlujną brodą. Następnie podniósł
koszulę, żeby pokazać umięśniony brzuch godny greckiego boga.
Długim, brudnym paluchem przeciągnął wzdłuż mięśni, tak jak krople deszczu spływają po łodydze róży po majowym deszczu.”
No błagam. Gdyby
jakiś obcy facet, bezdomny czy domny, po kilku minutach rozmowy zaczął przede
mną odstawiać striptiz, bynajmniej nie patrzyłabym zachwycona, tylko kazała
delikwentowi oddalić się w trybie NOW. No ale to ja. Bohaterowie naszej
książeczki są tak zachwyceni chamskim zachowaniem gościa, że z radością zgadzają
się polecieć jego prywatnym samolotem w nieznane, bo to przecież taka fajna
propozycja. Ahoj, przygodo!
Porównania macania
się publicznie brudnymi łapami do kropel deszczu, spływających „po łodydze róży
po majowym deszczu” nawet nie skomentuję, ale myślę, że sporo to mówi o stylu
autora.
Pomijam już zresztą ogólny styl całej rozmowy, który przedstawia się mniej więcej tak:
– Roosevelt powiedział kiedyś: (tu półstronicowy cytat). – Zaczał bezdomny.
– A Ghandi skomentował jego wypowiedź w ten sposób: (tu cytat na trzy linijki),
– uzupełniła bizneswoman.
– Oczywiście, ale Bill Clinton mówił przecież…
– A Kwaśniewski…
Ludzie tak nie
rozmawiają! Nie przerzucają się cytatami, bo nikt normalny takiej ilości (i tak
długich) cytatów zwyczajnie nie pamięta! Ta książka jest absolutnie pełna tego
typu zabiegów, jakichś pseudomądrości rodem z Bravo i bardzo zaburza to normalny
odbiór.
W bólach dotarłam
jednak do 8 rozdziału (z 17), wciąż mając nadzieję, że w końcu wyjaśni się, na
czym polega ta cholerna zasada 5 rano. A gdzie tam. Poza rodzącym się pomiędzy
panią B. i panem A. uczuciem (tak potrzebnym w poradniku dotyczącym rozwoju
osobistego) dostajemy wydarzenia, które w zamyśle autora miały pewnie wprowadzić
element grozy, a wywołały u mnie jedynie wielkie „Co do..?!”
Przebywająca na
bajkowej wyspie wspaniałego miliardera radosna bizneswoman dostaje smsa z
pogróżkami. Przejęty jej losem były bezdomny wykonuje dziwny gest nad głową i
niby w „Mission impossible” zza rogu wyskakuje „na plażę dwóch mężczyzn ze
słuchawkami w uszach i z karabinami w ręku, tak szybko jak kolaż na sterydach.”
(Łohoho.) Kilka godzin później przed drzwiami jej luksusowego apartamentu
pojawia się natomiast ogolony na łyso nieznany jej mężczyzna, grożąc nożem.
Na prywatnej wyspie, w jakiejś kompletnej dupie otoczonej oceanem,
naszpikowanej wyszkolonymi niby SWAT ochroniarzami. Jasne.
Witaj kolejny
elemencie układanki! Poza Coelho, romansidłem i coachingowym pierdoletto mamy
więc i szpiega z Krainy Deszczowców…
W tym momencie
przestałam czytać. Nie dowiedziałam się w końcu, na czym polega reguła Klubu 5 Rano,
nie rozwinęłam się osobiście, nadal prokrastynuję i mam poczucie straconego
czasu. Pozostaje mi nadzieja, że moja recenzja uchroni choćby jedną osobę przed
sięgnięciem po to „dzieło”. Naprawdę, nie warto.
Ponieważ nie uwzględniłam
w swojej skali ocen ujemnych, pozostaje mi przyznać „Klubowi 5 Rano” 1 gwiazdkę
z 5. Oraz zaszczytny tytuł drugiej najgorszej książki, którą opisałam na tym
blogu. Pierwszą pozycję niezmiennie od lat zajmuje „Widmo” R. Faulcona.
*
„5 AM Club, The: Own Your Morning. Elevate Your Life.”
Język oryginału: angielski