„Widmo” Roberta
Faulcona (pseudonim „artystyczny” Roberta Holdstocka, choć o artyzmie nie
bardzo można tu mówić) to kolejna z książek, które do mnie trafiły i przez lata
zalegały na półce. Pamiętam jak dziś, że jakieś 12 lat temu przyniósł mi ją z
bibliotecznej wyprzedaży ówczesny chłopak. Były to czasy, kiedy zaczytywałam
się w horrorach, szczególnie Kinga i Mastertona, więc kolejna tego typu pozycja
w skromnym zbiorze bardzo mnie ucieszyła. Kilka dni temu, po lekturze
„Chłopów”, miałam ochotę na coś lżejszego. Padło na „Widmo” – a już po kilku
stronach i ja myślałam, że padnę.
Książka ta to
pierwszy z 6 tomów cyklu „Nocny Łowca”. Całość zaczyna się mało zrozumiałą
pogonią i śmiercią jakiegoś mężczyzny. Coś czai się w tłumie, budzi
przerażenie, a następnie rozszarpuje przypadkowego człowieka na strzępy.
Zaczęło mi się się podobać.
Kolejny rozdział
to wypadki właściwe, wyjaśniające sens całej serii. Nie zdradzę chyba zbyt
wiele pisząc, że żona i dzieci głównego bohatera zostają porwani przez
niezwykłe istoty, a on sam, cudem przeżywając atak, postanawia powziąć zemstę i
odzyskać rodzinę. Tyle mniej więcej jest zresztą napisane na okładce.
TŁUMACZ
Historia jakich
wiele, a jednak... Nigdy nie czytałam tak złej książki. Wszystko jest tu
fatalne – od fabuły i stylu, przez bohaterów, na tłumaczu kończąc. Wydaje się,
że ta powieść jest tak beznadziejna, że w zasadzie nie da się tu już nic
zepsuć, jednak Annie Jasiakiewicz, która podjęła się translacji tego dzieła, w
spektakularny sposób się to udało. Takiej ilości powtórzeń, błędów
składniowych, stylistycznych, fleksyjnych, interpunkcyjnych i ortograficznych
na raz nie widziałam chyba nigdzie. Pozwólcie, że przytoczę kilka
fragmentów, wraz z uwagami własnymi:
– Co się, do
diabła, z nami dzieje? – spytał cicho Dan (...).
– Nic co nie
można by wyjaśnić przepracowaniem (...). No cóż, niektórzy widocznie nie uznają fleksji.
Mocno
przylgnęła do ojca i kiedy byli już na dole, przed wygasającym kominkiem,
zwinęła się na kolanach ojca. Nadal nie jestem pewna, czy to z ojcem była przed tym kominkiem. Za mało
ojca w ojcu.
Opowiedział o
swojej pracy i o pracy Alison, i o jej pobycie w Afryce. W końcu, wyczerpany,
opowiedział o wszystkim, o czym mógł opowiedzieć. – Następnie opowiedział również o wszystkim,
czego co prawda nie chciał opowiadać, ale musiał opowiedzieć, bo nie
opowiadając tego, nie opowiedziałby historii do końca.
– Czy miałeś
takie objawy? (...)
–Tak, miałem.
Migreny, straszliwe migreny. Gdzieś od... lipca i niestrawności. Nie znam takiego miesiąca jak niestrawność.
A Wy?
– Potrzebujemy
ich. (...) I Andrewa też.
Według Poradni
językowej PWN Andrew to (...) imię nieodmienne, zarówno w języku mówionym,
jak i pisanym. Szkoda, że tłumaczowi nie chciało się tego sprawdzić, imię
to jest bowiem konsekwentnie odmieniane w całej powieści.
– Zaznacz
tłuszczem zwierzęcym koło, może być też masło. – To w końcu koło czy masło?
Nawet jeśli
krył się za tym ścigający ją człowiek, to owe widmo rozciągało się na bardzo
wielkiej przestrzeni. Widzę,
że nieumiejętność odmiany zaimka „ów” to nie tylko domena współczesnego
pokolenia internetu. Użycie tautologii pominę milczeniem.
AUTOR
I tak dalej, i
tak dalej. Gdybym chciała wytknąć tłumaczowi wszystkie błędy, po prostu
przepisałabym tę książkę. Sam autor jednak również się nie popisał:
– (...)
Idealny byłby kwarc, gdyż jest tak twardy jak diament i trudno go połamać. – Błąd rzeczowy. Kwarc nie jest tak
twardy jak diament. W skali Mohsa wykazuje wartość 7, diament natomiast - 10.
Również
zachowania i decyzje głównego bohatera były często tak nielogiczne lub
sprzeczne ze sobą, że chwilami trudno było w to wszystko uwierzyć. Cud, że Dan
w ogóle przeżył ten pierwszy tom.
Przykłady? Proszę
bardzo.
W rozmowie z
przyjacielem Dan Brady oświadcza, że ma pieniądze – odziedziczył majątek żony,
pomoże mu ojciec i rząd. Kilkanaście stron później oświadcza jednak, że w sumie
to nie bardzo będzie miał teraz za co żyć. Następnie czytelnik dowiaduje się,
że bohater postanowił wybudować wokół swego domu mur, bo ma pieniądze. Czy ja o
czymś nie wiem?
Sam mur to
również godne pochwały przedsięwzięcie. Cytuję: Jak mógł powiedzieć
Suchockowi, że to czego oczekiwał nie da się zatrzymać za pomocą kul
karabinowych ani samym murem. Aha. To po co go budować, szczególnie nie
mając pieniędzy? Dla Brady’ego ważne było poczucie bezpieczeństwa. No
tak, to faktycznie ważny powód, szczególnie jak się nie ma pieniędzy (a może
jednak ma?). Dalej jest jeszcze lepiej: Mur rozciągał się dookoła ogrodu,
budowano go na wysokość dwóch stóp za istniejącym już płotem. Dwie stopy,
czyli jakieś 60 cm. Faktycznie, nie do przeskoczenia.
W trakcie budowy
Brady staje się ofiarą niespodziewanego ataku. Nieznana siła kruszy jakże
niebezpieczną barierę ochronną. I uwaga: Poprzez wyrwę w murze wdarł się
lodowaty wiatr, któremu towarzyszyło nieziemskie wycie. Jeśli dobrze
rozumiem, chodzi o dziurę w murku wysokim na raptem 60 cm, stojącym na otwartej
przestrzeni. Czyli co, wiatr w Stanach nie wieje powyżej tej wysokości i
dopiero wybicie dziury w przeszkodzie umożliwiło mu „wdarcie się” do ogrodu?
Po tym niesamowitym
ataku groźnego huraganu, Ellen postanawia wzmocnić bariery ochronne. Te
kawałki płótna muszą być umoczone w naszej krwi, potem pocięte na kawałki.
(...) Wmurujemy je w mur na wysokości czterech stóp. Pomijam już nawet
stylistykę ostatniego zdania, ale jakim cudem chcecie robić coś na wysokości
czterech stóp w dwustopowym murze..? Następnie dowiadujemy się jednak, że (...)dwa
dni później Mur Talizmanów był już wysoki na prawie pięć stóp. Aha, pewnie
znowu coś przegapiłam.
BOHATEROWIE
Swoją drogą,
Brady to niezwykle inteligentny i sprytny facet:
Na piersiach
nosił zimny kawałek marmurowej rzymskiej płytki podłogowej z wydrapanym swoim
znakiem, wymyślonym przez Ellen. Było tam też jego tajne imię (...). Gdyby
napastnik dowiedział się, że jego symboliczne imię brzmiało Daniel Brady, wtedy
Brady byłby dużo słabszy i mógłby nie przeciwstawić się atakowi. Czyli tak: główny bohater nazywa się
Daniel Brady. Jego symboliczne imię to dla odmiany Daniel Brady. Cóż za
przebiegłość…
Brak zdrowego
rozsądku, którym co chwilę wykazuje się Dan, również woła o pomstę do nieba.
Przypominam, że nasz dzielny bohater walczy przeciwko przerażającym nieczystym
siłom, nie mając pojęcia kim tak naprawdę jest przeciwnik. Tymczasem podczas
jednego z tajemniczych ataków, Brady wybiega do ogrodu nago, bez broni i
świecąc gołym zadkiem wypowiada wojnę wrogom. Na pewno wzięli go na poważnie i
bardzo się przejęli.
Ellen, z którą
walczy on o odzyskanie rodziny, również niesamowicie mnie irytowała. Na
szczęście dość szybko ją zabiło. Dla zobrazowania, dlaczego tak działała mi na
nerwy, przytoczę Wam tylko dwa fragmenty:
Uszczypnęła
go w policzek.
– Trzymaj się,
Dan.
oraz
Ellen
poklepała go po policzku, jakby chciała powiedzieć: Teraz już wiesz. – No, już ja bym cię poklepała… Na zawsze
by ci się odechciało.
W końcu Brady i
Ellen idą ze sobą do łóżka (kto by się spodziewał!). Przepraszam, najpierw
przez godzinę zastanawiają się, czy w obliczu niedawnej straty swoich małżonków
powinni to robić. Może tak, a może nie... W sumie... Hm... Właściwie to nie w
porządku, Brady potrzebuje czasu, kto wie, możliwe, że ze zdenerwowania nie
będzie mógł... Autentycznie, takie bzdury przez kilka stron. W końcu Ellen
decyduje:
– Martwić się
teraz zdradą, to byłaby śmieszna forma samozaprzeczenia. No tak, koń by się uśmiał. Hulaj dusza,
męża nie ma.
Same dialogi
toczące się między nimi także zasługują na wyróżnienie. Zapraszam do lektury:
– To tylko
próbny atak – ostrzegła go Ellen. Nie zaangażował się w niego umysł człowieka.
Było to silniejsze niż Obserwator, ale jednak stosunkowo słabe. Można je
zwalczać silnym przekonaniem, że jest się w stanie go odeprzeć.
– Co powiesz o
tym ataku?
Yyy... Właśnie
opowiadała o nim przez pięć minut, trzeba było słuchać.
Nawet ludzie
biorący udział w śledztwie to idioci. Na swojej posesji Brady znajduje zwłoki.
Z pobliskiego posterunku przyszło dwóch nieumundurowanych policjantów.
Przyjechali samochodem. To w końcu przyszli czy przyjechali? Następnie popatrzyli
na ciało, obeszli cały ogród, sprawdzili mur na zewnątrz. Zadali kilka pytań
(...). Kiedy odpowiedział, że przez ostatnie kilka miesięcy był w szpitalu,
pojęli kim jest i nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć. No tak, bo po co
zapytać o tożsamość faceta, którego wypytuje się o okoliczności znalezienia
zwłok.
***
Robert Faulcon,
autor, za wszelką cenę próbuje przekonać czytelnika, że jego książka to
prawdziwe arcydzieło horroru, czerpiące z najwspanialszych klasycznych wzorców
gatunku. „Widmo” pełne jest więc grafomańskiego nazewnictwa wszystkiego. Nagle
pojawiają się opisy takie jak ten: Kiedy rozpoczął się atak, Brady i Ellen
przycupnęli akurat przy Linii Odbicia (druga strefa Ellen) wyznaczającej
granicę zona magnetica. Zaczynała się cztery jardy od Muru Talizmanów i była do
niej równoległa. Zona magnetica miała zatrzymać każdą siłę podstawowych
żywiołów, które mogłyby przeniknąć linie obronne stworzone przez Mur Talizmanów
i Linię odbicia. Proszę? Żadna, absolutnie żadna z tych nazw, nie została
wcześniej wymieniona w powieści. Brak również jakiegokolwiek wyjaśnienia, czym
jest Linia Odbicia czy „druga strefa Ellen”. Przeczytałam książkę do końca, a
tego fragmentu nadal nie rozumiem.
„Widmo” w całości
składa się z takich głupot. Mam w zanadrzu co najmniej jeszcze raz tyle
przykładów, ale przyznam, że jedyne, o czym w tej chwili marzę, to rozstać się
z nim na zawsze. Ta książka jest po prostu głupia – głupi są bohaterowie,
fabuła, dialogi i cała ta zagadka. Mam w domu jeszcze cztery tomy, ale chyba na
razie daruję sobie czytanie ich. Muszę najpierw ochłonąć.
Trudno mi też
wystawić tu jakąkolwiek ocenę, ponieważ nie przewidziałam w swojej
pięciostopniowej skali książek aż tak złych. Chcąc nie chcąc, daję jej 1 z 5
gwiazdek, mniej niestety nie mogę. Powieści nie polecam absolutnie nikomu, kto
nie ma zapędów masochistycznych lub zamierza czytać ją w bez wspomagaczy. Nie
róbcie sobie tego, nie warto.
*