Thursday 30 November 2017

Camilla Läckberg: „Fabrykantka aniołków” - recenzja książki


Książki Camilli Läckberg widuję ostatnio dosłownie wszędzie. Nie wiem, czy już kiedyś o tym pisałam, ale dotychczas nie byłam miłośniczką kryminałów (thrillerów – jak zwał, tak zwał). Wszystko się zmieniło, kiedy przyjaciółka poleciła mi „Fabrykantkę aniołków”, która zresztą od pewnego czasu stała na mojej półce. Kupiłam ją przypadkiem, bo kosztowała dosłownie parę groszy, ale jakoś nie mogłam przekonać się do czytania. W końcu z braku laku postanowiłam spróbować i... przepadłam.


Na początku historii poznajemy od razu kilkoro bohaterów – to znaczy ja poznałam, bo okazuje się, że „Fabrykantka aniołków” to któraś tam (bodajże ósma) część tzw. Sagi o Fjällbace, ale oczywiście nie zadałam sobie trudu przeczytania poprzednich. Nie dzieje się nic ciekawego, przechodzimy do rozdziału drugiego i... niespodziewanie przenosimy się do roku 1908. I tu właśnie powieść zaczęła mnie niesamowicie interesować. Uwielbiam wszystko, co związane z tamtymi czasami, a historie kryminalne ich dotyczące to po prostu wisienka na torcie – tym bardziej, że w tym przypadku intryga wydawała się naprawdę ciekawa. Zacznijmy jednak od krótkiego streszczenia, o co w tym wszystkim chodzi.

Po latach nieobecności w rodzinnych stronach, Ebba postanawia wrócić do domu, który należał kiedyś do jej rodziny, leżącego na uroczej wyspie Valö. Ma być to zresztą forma terapii po utracie dziecka, o czym napiszę w dalszym akapicie. Spokój Ebby i jej męża szybko zostaje jednak zburzony – ktoś czyha na życie kobiety i za wszelką cenę próbuje przepędzić ją z wyspy. Jaki ma w tym cel? Kim właściwie jest Ebba i jaki jej jest związek z wydarzeniami sprzed 100 lat?

Książka podzielona jest na wiele krótkich rozdziałów, a każdy z nich dotyczy innej grupy bohaterów, miejsca lub czasu. Część historii dzieje się w czasach współczesnych, część jeszcze na początku XX wieku. Mimo że nadal nie cierpię tego zabiegu, muszę przyznać, że w tym przypadku autorce udało się osiągnąć pożądany zapewne efekt zaciekawienia czytelnika, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi i co wspólnego mają wydarzenia sprzed wieku ze współczesnymi. Narracja prowadzona jest w formie trzecioosobowej, a zdarzenia z przeszłości, przynajmniej w moim wydaniu, opisane są kursywą – i choć trudno pomylić ówczesne zdarzenia z dzisiejszymi, jest to miły dla oka efekt graficzny.

Fabuła jest niesamowicie pokręcona – mamy tu mnóstwo bohaterów (których zresztą często myliłam), historii różnych ludzi, przeskoki czasowe. Całość, z początku dość chaotyczna, pozwala się jednak szybko ogarnąć, a kolejne rozdziały rozbudzają ciekawość co do dalszej fabuły. Również pojawienie się pewnej historycznej postaci, która od dawna mnie interesuje, i połączenie jej losów z jedną z bohaterek, nadaje książce rewelacyjnego klimatu. W ogóle jeśli chodzi o klimat, to powieść naprawdę pierwszej wody.


Co natomiast podobało mi się mniej? Przede wszystkim wszechobecne cierpienie dosłownie połowy bohaterów z powodu utraty dzieci. Ja rozumiem, że to trudny, na pewno smutny temat, ale do cholery. W pewnym momencie miałam serdecznie dość czytania opisów przeżyć wewnętrznych protagonistów, które dotyczyły tylko tego jednego tematu, szczególnie, że kompletnie nic nie wnosiły one do fabuły (może poza wybitnym spowalnianiem akcji). Rozumiem, że celem było wywołanie współczucia u czytelnika, ale co za dużo, to niezdrowo.

Druga sprawa to imiona bohaterów. Przez 3/4 książki nie potrafiłam określić, kto jest czyją matką, a kto czyim mężem. Imiona bohaterów są do siebie niesamowicie podobne, szczególnie dla mnie, nieosłuchanej z językiem szwedzkim. Ustawicznie myliłam Erikę z Ebbą i Emmą, a nawet Ernstem (którym był psem jednego z bohaterów), Martina z Mårtenem i Torbjörna z Tordem. Tak, jak gdyby alfabet szwedzki składał się z kilku liter. Nie jestem ekspertem, więc może ktoś z Was mnie oświeci – w Szwecji wszyscy nazywają się na E, M albo T?

To jednak drobnostki, które nie miały w moim przypadku większego wpływu na odbiór książki i zależą od gustu czytelniczego. Mnie „Fabrykantka aniołków” porwała od pierwszych stron i ta fascynacja kosztowała mnie kilka nieprzespanych nocy. Po prostu nie mogłam doczekać się kolejnych rozdziałów, byłam ciekawa dalszego rozwoju historii i zakończenia zagadki, które zresztą nie zawiodło moich oczekiwań. Do dziś uważam zresztą, że to najlepszy współczesny thriller, jaki czytałam (a twórczością Camilli Läckberg udało mi się też zarazić Mamę), nawet mimo tego, że nie czytałam poprzednich części.

Wszystkim, którzy choć na kartach książki chcieliby przenieść się do Szwecji, również tej sprzed lat, a także tym, którzy cenią sobie dobrą intrygę i konkretne emocje w trakcie czytania, serdecznie polecam tę powieść. Wszystkim innym zresztą też, bo warto.


Fabrykantkę aniołków” oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****



Tytuł: „Änglamakerskan / „Fabrykantka aniołków”
Autor: Camilla Läckberg
Wydawnictwo: Ullstein
Ilość stron: 455
Rok pierwszego wydania: 2011
Język: niemiecki

Język oryginału: szwedzki