Jakiś czas temu ambitnie
postanowiłam skoncentrować się na czytaniu reportaży. Ponieważ moje zbiory pod
tym względem przedstawiały się wyjątkowo biednie i nie do końca wiedziałam, co
tak naprawdę chciałabym przeczytać, zaczęłam szukać interesujących książek na
chybił-trafił. Dość szybko odkryłam szeroko polecaną „Białą gorączkę” Jacka
Hugo-Badera. Książka reportera, który rzekomo „uwielbia Rosję i byłe kraje
Sojuza”, miała być pozycją niezwykłą, ukazującą postsowiecki świat z nowej,
nieznanej przeciętnemu turyście, perspektywy. Ucieszyłam się bardzo, gdyż
miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego, czegoś, o czym nie pisze
się w podręcznikach. Liczyłam m.in. na opowieści o Tuwińcach - mistrzach śpiewu
gardłowego - czy podróżach wgłąb tajemniczych postsowieckich republik. Stało
się jednak inaczej.
Na wstępie autor stara się o
dotację oraz samochód, który miałby mu służyć w trakcie podróży na Syberię.
Kiedy jednak otrzymuje intratną propozycję od jednej z polskich firm, oznajmia,
że samochód jednak nie będzie mu potrzebny. Osobiście mam inne zdanie na temat
profesjonalnego podejścia do tego typu przedsięwzięć, ale widocznie się nie
znam. Na miejscu prezesa tejże firmy następnym razem zastanowiłabym się dwa
razy, zanim zgodziłabym się wspomóc podobną wyprawę.
Po zakupie kilkunastoletniego
UAZ-a za wschodnią granicą, Hugo-Bader zleca przygotowanie samochodu do warunków
arktycznych znalezionemu w internecie rosyjskiemu mechanikowi. W trakcie prac
okazuje się oczywiście, że Rosjanin ma układy z mafią (jakże by inaczej...),
„zalega gangsterom z haraczem, a teraz jeździ po mieście i próbuje pożyczyć
pieniądze”. Witajcie, stereotypy!
Ogromna część rozdziału opisuje
fatalny stan rosyjskich dróg, milicji i systemu prawnego. Opinie o wiecznie
pijanych, nieprzestrzegających przepisów kierowcach, skorumpowanych urzędnikach
i złodziejskim narodzie zajmują więcej miejsca niż faktyczne przygotowania do
podróży. Pojawiają się również jakże sugestywnie przedstawione bary i
kawiarnie. Pozwolę sobie przytoczyć kolejny fragment: „To najczęściej obskurne
budy, baraki, większe kioski. Im dalej na wschód, tym bardziej paskudne. Brudna
cerata, tłuste widelce, nie ma gdzie umyć rąk, a za potrzebą trzeba wyjść na
zewnątrz”. Przypadkowy podróżny nie ma więc co liczyć na sielskie
klimaty, regionalną kuchnię czy ciepłe, słowiańskie przyjęcie. Z opisu
reportera jasno wynika, że w przydrożnym rosyjskim barze prędzej niż coś do
jedzenia można dostać w ryj, zamiast miejscowych delikatesów do wyboru jest
jedynie sekretnie pędzony bimber najpodlejszego gatunku, a łazienka to po
prostu głęboki dół za stodołą. Brnęłam jednak dalej.
Już podczas pierwszego, krótkiego
pobytu na rosyjskiej ziemi, Hugo-Bader spotyka różne osobistości – między
innymi Kazacha, który kupiwszy w Niemczech używany samochód zmuszony był oddać
skorumpowanym milicjantom m.in. marynarkę, zapasowe koło, rzeczy osobiste i
wykręcone boczne lusterka, ponieważ inaczej nie miałby szans dojechać do domu.
Wcześniej człowiek ten oddał im również ostatnie pieniądze i z tego
względu nie jadł od kilku dni. To jedynie wstęp do szerokiego opisu Homo
russicus, czyli Człowieka rosyjskiego, tak chętnie opisywanego przez autora na
kartach książki.
Według Hugo-Badera typowy
Rosjanin to, bezrobotny, zdeprawowany, brudny, zdemoralizowany zapijaczony
złodziej (bo jak wiadomo „każdy pijak to złodziej”), nierzadko półanalfabeta
żyjący na skraju nędzy w baraku skleconym z ukradzionej blachy i przemyconych z
pobliskiego lasu gałęzi. Ponadto najczęściej z wyrokiem na koncie i żywioną w
sercu nienawiścią do milicji i całego aparatu urzędniczego.
Sam autor przyznaje jednak, że
sam nie miał większych problemów z milicją. Jego pojawienie się w tym biednym,
zacofanym kraju, a także szlachetny cel przyświecający podróży robiły na
stróżach prawa „tak piorunujące wrażenie, że pozwalali mi przenocować w
samochodzie na swoim poście (...). Innym razem w honorowej asyście odwieźli
mnie do hotelu w mieście i sami odstawili mój pojazd na ciepły parking pod
dachem.”
Brakuje mi tu jeszcze czerwonego dywanu, wanny z pachnącą, spienioną wodą i
autografów.
Poza skorumpowanymi milicjantami,
brudnymi, śmierdzącymi i pijanymi włóczęgami, autor spotyka na swej drodze
również człowieka, którego żona właśnie została zamordowana. Przez mafię.
Kluczem do kół, wyrzuconym z innego samochodu przy prędkości 140 km/h. Ot tak.
A później mafia pojechała sobie dalej.
Nawet nie wiem jak to skomentować.
Ostatni fragment opowiada
natomiast o przygodach reportera na stacji benzynowej, na której prawie został
pobity, ponieważ tankował do UAZ-a najlepszą benzynę, co było wbrew panującym
zwyczajom. Oczywiście, żaden rozsądny Rosjanin nie tankuje na raz więcej niż 5l
najtańszej benzyny, bo na więcej po prostu go nie stać. Przy odjeździe
miejscowe męty patrzyły na autora, jakby „świnię karmił szparagami albo psu
dawał polędwicę”. Czyli jak na Rosjan przystało.
Zaczęła się wielka podróż, a my
szczęśliwie dobrnęliśmy do końca pierwszego, 30-stronicowego(!!!) rozdziału.
***
Takich rozdziałów jest w książce
20 (policzyłam!), a każdy z nich ukazuje gorszy i ohydniejszy od poprzedniego
obraz rosyjskiego społeczeństwa. Nie chcę tracić czasu na analizowanie każdego
z nich, zresztą poza szerokością geograficzną niewiele się tu zmienia. Z
„reporterskich” opisów Hugo-Badera wynika, że Rosja to kraj alkoholików,
złodziei, prostytutek, kazirodztwa, biedoty, bezzębnych analfabetów,
bandytów, mafii, zacofania kulturowego i technicznego oraz bezrobocia. Jednym
słowem – obraz nędzy i rozpaczy.
Nie chodzi bynajmniej o to, że w
mojej opinii to kraj mlekiem i miodem płynący. Nie uwierzę jednak, że nie ma on
do zaoferowania kompletnie nic poza nielegalną bronią, dziwkami i samogonem. Bieda, korupcja i przestępczość są wszędzie, nie tylko na Wschodzie! Portret Rosji przedstawiony w tej książce jest tak krzywdzący, że nie potrafię
znaleźć słów, które mogłyby opisać moją niechęć i zażenowanie w trakcie
czytania. I nie były to uczucia kierowane do bohaterów tej pozycji, a do jej
autora. Nadal nie rozumiem jego usilnych prób zohydzenia czytelnikowi tego
kraju już na pierwszych kartach książki. Chyba nigdy dotąd nie czytałam zresztą
publikacji tak tendencyjnej, że wręcz szkodliwej – publikacji nazwanej szumnie
„reportażem”.
Ponadto przez cały czas nie
mogłam wyzbyć się wrażenia, że Hugo-Bader traktuje swoich rozmówców nie tyle z
wyższością, co zwykłą pogardą. On, człowiek światły i wykształcony, prezentował
się we własnym mniemaniu jako objawienie dla miejscowego plebsu, nie potrafiącego
nawet przeliterować własnego imienia.
Nie dobrnęłam do końca, po ok. ¾
gniewnie rzuciłam ją na półkę, absolutnie odmawiając czytania kolejnych „dzieł”
tego autora.
Książki nie polecam nikomu, kto
liczy na rzetelny, obiektywny reportaż. W ogóle nikomu jej nie polecam, bo po
prostu nie jest tego warta.
Publikacja otrzymuje ode mnie 1 z
5 gwiazdek – za ciekawą okładkę.
*