„Lot nad kukułczym gniazdem” to tytuł, na który zerkałam od dłuższego czasu. Ponieważ jednak w zakamarkach pamięci miałam przebitki z dawno oglądanego filmu, wciąż odwlekałam spotkanie z tą książką – wspomnienia, mimo upływu lat, wciąż wydawały się zbyt świeże, a ja zwyczajnie bałam się, że sama popsuję sobie przyjemność czytania. Czy słusznie? Zapraszam do lektury.
Powieść Kena Keseya właściwie od momentu
publikacji trafiła na listy bestsellerów i niemal natychmiast weszła do kanonu
literatury światowej. Pisana potocznym językiem opowieść o pobycie w szpitalu
psychiatrycznym widzianym oczami pacjenta szybko trafia bowiem do wyobraźni
czytelnika. Już od pierwszych stron porywa swoją niewymuszoną narracją i dość
prostym stylem, doskonale pasującym do grających w niej główne skrzypce
postaci.
Narratorem „Lotu…” jest pacjent szpitala dla
umysłowo chorych, pół-Indianin nazywany przez wszystkich Wodzem. Udający od lat
głuchoniemego postawny mężczyzna wśród „współosadzonych” i personelu zakładu
uchodzi raczej za nieszkodliwe popychadło, zaganiane do prac, które w normalnym
wypadku zmuszeni byliby wykonywać pracownicy szpitala. Dzięki nabytej przez
lata umiejętności skrywania emocji i przekonaniu wszystkich wokół o swojej
ułomności, jako sprzątacz jest dopuszczany nawet do tajnych spotkań osób
pewnych, że Wódz nie może ich usłyszeć.
Utrwalony porządek zostaje jednak zakłócony
przez nowego pacjenta – rudego, wytatuowanego i głośnego Randle'a Patricka
McMurphy'ego, który ani myśli podporządkować się utartym regułom. Ignorując
sygnały ostrzegawcze, McMurphy natychmiast podpada sadystycznej Wielkiej
Oddziałowej, od lat twardą ręką trzymającej władzę nie tylko na oddziale, ale i
w całym zakładzie. Wkrótce były więzień zakładu penitencjarnego rozpoczyna
regularną walka o przetrwanie, wolność i godność swoją i pobratymców…
„Lot nad kukułczym gniazdem” to książka… nierówna. Trudno mi inaczej ją określić. Z początku miałam bowiem wrażenie, że czytam zwykłą powieść obyczajową, różniącą się od innych tym, że jej akcja rozgrywa się w niezwykłym jak ten gatunek miejscu. Z pantałyku zbiło mnie jednak pojawienie się wstawek, których nie mogłam zrazu przyporządkować. Nie wiedziałam, czy jest to opowieść z elementami baśniowymi czy też może psychotyczne wizje bohatera i chwilami dość mocno mnie to irytowało.
Sama fabuła przez pewien czas również nie
wywoływała u mnie większych emocji. Mimo że czytałam o ludziach uwięzionych w
zakładzie zamkniętym, narzucającym im nieraz zupełnie idiotyczne reguły, jak
również o fatalnym traktowaniu ich przez personel medyczny, nie do końca
potrafiłam wczuć się w klimat. Pojawienie się McMurphy’ego wniosło co prawda do
historii powiew świeżości, nie mogę jednak powiedzieć, żebym w którymkolwiek
momencie polubiła tego bohatera. Jego buńczuczność, pozerstwo, ciągłe
prowokacje i prostackie zachowanie sprawiały raczej, że czułam do niego
antypatię, nie zawsze zresztą rozumiejąc, co nim powodowało.
Mniej więcej od połowy książka zaczęła mnie
jednak wciągać. Doszło do tego, że pierwszy raz od kilku lat z powodu lektury
zarwałam noc, mimo że musiałam pracować następnego dnia. Leżąc po ciemku i
czytając powieść, nieraz musiałam kontrolować oburzone westchnienia czy… wybuchy
śmiechu. „Lot nad kukułczym gniazdem” mimo całej tragedii swoich bohaterów nie
pozbawiony jest dozy ostrego humoru, który znakomicie zresztą odzwierciedla
podejście do życia McMurphy’a. Stopniowo kierujące nim motywy stawały się dla
mnie jasne i kibicowałam mu z całego serca. Podobnie jak on miałam nadzieję na
zmianę warunków panujących w zakładzie i obalenie władzy absolutnej Wielkiej
Oddziałowej.
Czy nadzieje te spełniły się? Tego dowiecie
się czytając książkę lub choćby oglądając film Miloša Formana pod tym samym
tytułem, z genialnym Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Mimo że nie pamiętam
zakończenia filmu, polecam go z całego serca bez względu na to, jak bliski jest
oryginałowi.
„Lot nad kukułczym gniazdem”, mimo początkowego
sceptycyzmu, oceniam natomiast na 4 z 5 gwiazdek.
****
Język: polski